Nie zaliczam się ani do entuzjastów, ani do zagorzałych przeciwników. Zajmuję pozycję zdroworozsądkową, czyli gdzieś pomiędzy skrajnymi opiniami.
Barwy! Grzechem byłoby nie zwrócić uwagi na kolory dominujące w filmie. To szare, stalowe odcienie, które nadają specyficzny ponury, surowy i mroczny klimat.
Rozczarowuje zbyt prosta i niewymagająca myślenia fabuła. Postaci nie były zbyt skomplikowane (co było zapewne zabiegiem celowym, ale niekoniecznie udanym), akcja nie wbija w fotel, zwroty akcji nie wywołują wytrzeszczu oczu i palpitacji serca. Owszem, było kilka scen, które wyraźnie podniosły ciśnienie (scena walki po ataku Indian z początkowych minut filmu, atak niedźwiedzia, jazda konna z niespodziewanym zakończeniem). W filmie nie warto doszukiwać się głębi, bo takowej nie ma. Jest wątek główny – zemsta Glassa za krzywdy, jakich dopuścili się na nim towarzysze wyprawy. Scenariusz oparto głownie na tej kwestii, chociaż, jak już wspomniałam, dla mnie miała ona drugorzędną rolę. Pogoń, szukanie rekompensaty za krzywdy, pragnienie przetrwania były swoistym tłem dla nieokiełznanej i urzekającej przyrody.
Najwięcej kontrowersji wzbudza nagrodzona Oscarem rola pierwszoplanowa, której odtwórcą był Leonardo DiCaprio. Chociaż ciężko nie zgodzić się z faktem, że Leonardo DiCaprio jest niezwykle utalentowanym aktorem, to pod znakiem zapytania pozostaje stwierdzenie, że właśnie rola bohatera pierwszoplanowego w Zjawie zasługuje na wyróżnienie w postaci najbardziej pożądanej nagrody w branży filmowej.
Hugh Glass musiał zmagać się nie tylko z potęgą i nieprzejednaną przyrodą, ale także z własnym bólem, niewyobrażalnym cierpieniem po przeżyciu spotkania z rozwścieczonym drapieżnikiem. Nie ma nic bardziej zdeterminowanego niż matka broniąca młode. Bez znaczenia jest w tym przypadku gatunek zwierzęcia, ale Glass miał akurat pecha, bo nie była to mysz polna, tylko niedźwiedzica. Z takich spotkań żywa może wyjść tylko jedna strona. Wygrane starcie z rozwścieczoną grizzly to dopiero początek zmagań z przeciwnościami losu. Celem Hugh’a jest zemsta nie tylko za bezduszne pozostawienie go na pastwę dzikiej i bezlitosnej natury, ale także za śmierć swego syna. Jego determinacja zdumiewa. Chęć rekompensaty za wyrządzone zło sprawia, że dokonuje niemożliwego – przemieszcza się, ucieka przed wrogim plemieniem Indian, znajduje trop nielojalnych towarzyszy oraz wygrywa z obezwładniającym zimnem, sprytem pokonuje tęgi mróz i wichury. Jego dokonania, zważywszy na kondycję fizyczną, wydają się nieprawdopodobne. Paraliżująca go, wciąż utrzymująca się gorączka, niepełnosprawność ruchowa (złamana noga, rozcięte gardło, stracone w walce z niedźwiedziem palce dłoni, liczne uszkodzenia zewnętrzne, ale i zapewne wewnętrzne), towarzyszące mu głód, pragnienie i zimno przegrywają w konfrontacji z napędzającą go żądzą zemsty. W drodze do szeroko pojętego celu towarzyszy mu tytułowa Zjawa – powracająca w marzeniach sennych i mirażach postać jego żony.
Jednak nie można zbagatelizować faktu, że w Zjawie podziwiać można było jednie sapanie, rzężenie, charczenie, świszczenie, wrzaski DiCaprio, a ze zdolności lokomotorycznych czołganie, turlanie, brodzenie w wodzie. Nie mnie oceniać, czy Oscar był zasłużony czy wymuszony. Zastanawiający jest jednak fakt, dlaczego tak rewelacyjnie wykreowane role, jak Jordana Belforta z Wilka z Wall Street, Arniego Grape’a z Co gryzie Girberta Grape’a? czy Calvina Candie’go z Django nie zostały uhonorowane tą prestiżową nagrodą?
Ten film trzeba podziwiać jak obraz, który ukazuje piękno przyrody w pełnej krasie. I zapewne taki cel przyświecał reżyserowi i scenarzyście: Alejandro González Iñárritu. Ale czy piękne zdjęcia, dość dobra, mimo wszytko, gra aktorska (mam na myśli nie tylko kreację stworzoną przez Leonardo Di Caprio, ale także doskonałą postać chciwego, bezdusznego, wyzutego z moralności najemnika Johna Fitzgeralda granego przez Tomego Hardy), dobra ścieżka dźwiękowa, umożliwiająca wniknięcie w ponurą, tajemniczą naturę, wystarcza, aby film określić mianem arcydzieła współczesnej kinematografii?
Pokuszę się o stwierdzenie, że Zjawę trzeba obejrzeć. Nie dla kulejącego scenariusza, gry aktorskiej (dla jednych irytująco śmiesznej, dla innych przepełnionej realizmem), suspensu, którego nie ma, ale dla Lubezki i efektów jego pracy. I dla bardzo dobrego zakończenia.