Blogosfera – miejsce rządzące się swoimi prawami, miejsce, w którym kwitnie czytelnictwo… A może wcale nie? Co się dzieje w momencie, gdy „recenzent” (bloger, który dzięki współpracy z wydawnictwem ma możliwość otrzymania książki w zamian za napisanie recenzji) okazuje się pozorantem i robi wszystko, żeby tylko zdobyć książki, nie zważając przy tym na uczciwość i rzetelność?
Kilka lat temu napisałam artykuł, w którym opisałam pracę blogera recenzenta. Jako polonistka, redaktorka i recenzentka bardzo dużo czytam i piszę. I nie, nie czytam wyłącznie książek – zwracam uwagę na posty dodawane na Facebooku, a także wpisy, które blogerzy publikują na swoich stronach. Tym, co niesamowicie mnie zaskakuje, są „stosiki”, którymi blogerzy uwielbiają się chwalić, a także informacje o coraz to nowszych współpracach, które nawiązali z wydawnictwami i innymi firmami związanymi z książkami. I nie byłoby w tym nic dziwnego (w końcu każdy z nas lubi podzielić się zdjęciami książek, a z nawiązanych współprac cieszymy się jak dzieci z nowych zabawek), gdyby nie fakt, że większość tego typu wpisów okazuje się zbędną paplaniną, która ma świadczyć o „żywotności” blogu. Po co nam to? Czy musimy komuś coś udowadniać? Czy ludzie zakładają i prowadzą blogi po to, aby zgarniać wszystkie nowości za zaledwie kilka słów jakiejś oceny, żeby później „tuszować” swoje zaległości beznadziejnymi wpisami o wszystkim i o niczym?
Odpowiedź jest prosta (a przynajmniej wydaje się prosta): blog ma służyć przede wszystkim dzieleniu się, a nie przepychance „ja mam więcej wyświetleń, a więc jestem tu ważna”. W blogosferze każdy powinien być równy – bez względu na to, czy prowadzi blog od miesiąca czy od 10 lat. W końcu autorami blogów są ludzie, zwyczajni ludzie pracujący, uczący się, studiujący… A jednak coś sprawia, że tak nie jest i coraz częściej blog staje się wyznacznikiem naszej jakości (o ile można mówić o jakości człowieka).
Osoby prowadzące blogi od kilku lat, mające milion współprac z wydawnictwami i dostające dziennie pół księgarń książek obrastają w piórka i wywyższają się, sądząc, że są królami i królowymi blogosfery. Nie można oczywiście uogólniać i twierdzić, że wszyscy są nieuczciwi i zapatrzeni w siebie jak w święty obrazek. Przyznacie mi jednak rację, że często takim ludziom do głowy uderza sodówa. A jeszcze gorzej jest wtedy, gdy taki bloger okazuje się też autorem książki/książek… Wówczas blog staje się doskonałym miejscem do wywyższania swoich prac pod niebiosa.
Blog ma być przede wszystkim miejscem, w którym czujemy się sobą i jesteśmy sobą. I nie zmieni tego żadna liczba współprac i książek. Książki są dodatkiem – czymś w rodzaju nagrody za umiejętność pisania recenzji. Niestety, coraz więcej blogerów po jakimś czasie prowadzenia blogu uważa, że skoro dostaje książkę za recenzję, to może o tej książce napisać nawet jedno zdanie i zostanie ono uznane za „zapłatę” za egzemplarz. A gdy nam się znudzi – możemy go z korzyścią sprzedać, nieprawdaż? (To oczywiście ironia, wcale tak nie uważam i nigdy uważać nie będę).
Bloger blogerowi wilkiem… Niestety, wystarczy, że zwrócimy komuś uwagę na drobne „potknięcie”, a już stajemy się obiektem tzw. hejtów; oczywiście możemy też pożegnać się z lajkami, bo mamy pewność, że zostaniemy „odlubieni”. Dlaczego tak jest? Z czego to wynika? Czyżby dzisiaj błyskotki zostały zastąpione przez książki, a liczba współprac, które nawiązaliśmy, zapewniała nam swego rodzaju pozycję? Och! Nie wspomniałam o statystykach, które przecież są dzisiaj najważniejsze… (O, to znowu ironia).
Prawda jest taka, że najczęściej ci, których statystyki powalają niejednego na kolana, piszą nie recenzje, ale streszczenia. I dobrze jest, gdy są to streszczenia, które napiszemy samodzielnie, a nie blurby spisane z tylnej okładki albo strony internetowej wydawnictwa. Co wtedy, gdy wydawca odrzuci naszą propozycję na rzecz tej złożonej przez blogera pozoranta? Powiedzmy to wprost: trafi nas szlag. Zaczynamy się zastanawiać, co jest z nami nie tak, skoro piszemy dobre, rzetelne recenzje, udzielamy się w blogosferze i czytamy niemal książkę za książką. Dlaczego osoba, która nie ma miliona wyświetleń dziennie (och, i kolejna ironia), nie może współpracować z wydawnictwem?
Tego niestety nie zmienimy. Musimy zdać sobie sprawę z tego, że współpraca recenzencka jest tak naprawdę współpracą, która ma konkretny cel – dobrą promocję. A zatem czy zakłamane statystyki Bloggera czy WordPressa są dzisiaj wyznacznikiem naszej wartości? NIE. To w końcu tylko statystyki, liczba, która w zależności od godziny, dnia i miesiąca ulega zmianie. To od nas zależy, czy zasługujemy na miano recenzenta książek. Nie przejmujmy się, gdy raz, drugi, trzeci, piętnasty wydawnictwo nam nie odpowie, bo uzna, że liczba komentarzy na stronie jest niezadowalająca. To nieistotne. Ważne jest to, żeby pisanie było dla nas korzyścią samą w sobie. Na szczęście nie wszyscy wydawcy ślepo podążają za statystykami, ale zwracają uwagę na to, JAK wyglądają recenzje i przede wszystkim – czy jako osoby jesteśmy naprawdę zainteresowani tym, żeby książkę przeczytać, a następnie z największą przyjemnością podzielić się recenzją z innymi, a nie – „kraść” książki za kilka zdań nierecenzji, tylko po to, żeby pokazać, ile to się ma książek i jakim to się jest wielkim blogerem!
Życzę Wam, abyście czerpali wiele radości z prowadzenia blogów i nie ulegali pokusie bycia pozorantem. Liczę na to, że XXI wiek mimo wszystko nie jest wiekiem statystyk, ale ludzi, którzy statystyki mają w… głowie!