
Jojo Moyes jest w doskonałej pisarskiej formie. Cały czas pisze. Nie byłoby w tym jednak nic spektakularnego, gdyby nie fakt, że pisze wspaniale. Maluje fabułę, tak jakby przed oczami pojawiały jej się miliony wizji i każda znajdowała swoje ujście we właściwym doborze słów. Zdaję sobie sprawę, że ocenianie języka powieści zagranicznej jest dość… niepożądane, gdyż mamy do czynienia z tłumaczeniem (a zatem twórczością „naddaną”). Niemniej jednak sądzę, że tłumacz nie jest w stanie zdziałać cudów, gdy sama powieść jest napisana bez tzw. flow.
Nawet się nie obejrzałam, a już nadszedł upragniony urlop. Wyjechałam więc z pełną świadomością tego, że wreszcie poświęcę czas temu, co kocham i cenię najbardziej: czytaniu, książkom. I tak też się stało. Oddałam się książkom w pełni. Zasiadłam w przecudownych okolicznościach przyrody i chłonęłam je jak gąbka. Jedną z tych, które do końca życia będę kojarzyła z wakacjami i urlopem, była właśnie najnowsza powieść Jojo Moyes w polskim wydaniu – W samym sercu morza.
Na pytanie zadane w tytule właściwie potrafiłby odpowiedzieć prawie każdy, kto choć raz w życiu widział pawia. Ale nie do końca o kolory pawich piór chodzi. Mam na myśli raczej to, jak metafora może odnaleźć sobie miejsce w książce – jak dzięki niej możemy nieco inaczej rozumieć różne kwestie, co nam, czytelnikom, daje i przede wszystkim – co powieść może dzięki niej zyskać.
© 2017 Redakcja Essentia
Projekt: Glowczynski.pl